24.07.2015 Monte Verde – Liberia.
W nocy szalały jakieś niesamowite wichry , baliśmy się że rozwalą tę naszą drewnianą budę. Spało się kiepsko. Z rana wypiżdżaje ustały , śniadanie było pyszne , 6 opcji do wyboru. Podjechał shuttle bus i zabrał nas na komerchę , czyli salvatoretours. Wybraliśmy te firmę , bo jej oferta była dla nas najkorzystniejsza. Zapłaciliśmy w sumie 30+30+20 = 80 dolarów za to , by przez dwie godzinki pochodzić sobie po ośmiu wiszących mostach nad zielonymi lasami i popatrzeć jak nad nami szaleją goście na tyrolkach – 14 zjazdów / najdłuższy ponad 1000 metrów /. Nasz najdłuższy most miał ze 150 metrów długości i ponad 30 metrów wysokości. Fajne to było, ale tych pieniędzy nie warte. Ale cóż robić. Trza bulić. Drugi raz tu nie będziemy. Kostaryka kosi kasę równo.
Potem znowu kurczaki w znanej knajpie. O 15 wsiadamy w busa i jedziemy za 1050 colonów/os do La Irma na Panamarykance. Odległość 40 km bus robi prawie 2 godziny – taka droga. Prawie 1300 metrów w dół bez asfy. Na krzyżówce trafiamy bus z Puntarenas do Liberii po 1885 colonów + po 100 colonów za plecaki w bagażniku. Jedzie się też prawie 2 godziny. Droga w kompleksowym remoncie. Robi się z niej betonowa dwupasmówka z niekolizyjnymi skrzyżowaniami.
W Liberii jesteśmy ok. 19 i trafiamy w sam środek fiesty. Z 1000 osób w strojach kowbojskich na koniach gania po ulicach wokół głównego placu, a następne parę tysięcy ogląda to widowisko. Leci muza, leje się browar, leje się tequilla, impra na całego. Na początku bardzo się cieszymy z tego, że trafiłą nam się fiesta i dajemy upust swoim emocjom. Po chwili przychodzi jednak refleksja: gdzie tu spać????
Wszystkie hotele – full. Ganiam jak głupi po mieście. Nic nie znajduje. Przychodzą mi do głowy różne niekonwencjonalne pomysły, takie jak: spać u klechy , spać u psa , chodzić po ludziach , iść spać na kocu pod śpiworami w lesie.
Ania bierze jednak na litość recepcjonistkę w hotelu, w którym przeczekiwała na mój powrót. Ta odstępuje nam swój pokój dyżurny jednoosobowy za skromne 50 dolarów… Cóż robić, trza bulić. Tym sposobem łatwiej przychodzi nam podjęcie decyzji o tym, że jutro nie jedziemy na plażę el Coco, tylko jedziemy do Nikaragui.
A tak nawiasem mówiąc to ta fiesta jest OK. Po tym jak mamy pokój wracam na miasto, ale o 22 jest już po zawodach. Na koniach tym razem jeżdżą psy i pałami rozganiają co bardziej nagumowanych kowbojów zalegających na ulicach. Na chodnikach pije się dalej. Baby w kolorowych kiecach zamiatają spodami kiec końskie łajno…
PS. Wrzuciłem jeszcze fote z katalogu wulkanu arenal, którego nie udało nam się zobaczyć z Cerro Amigos , a szkoda...