Phitsanulok – Sukhothai
Śpiochacz trzymał do 11 , potem pyszne olbrzymie śniadanko do wyboru jedno z ośmiu dań + kawa i czekolada free , można się najeść. Wylegliśmy o 12:15 , pod hotelem stał kierowca tuk-tuka ; zgodził się za 100 batów poprowadzić go na dworzec autobusowy przez Wat Yai , gdzie obejrzeć w ciszy i skupieniu można posąg buddy podobno jeden z najczęściej przedstawianych na świecie. Wat jak wat poza buddą niewiele w nim jest , pozostałe waty obok też jakieś takie , nijakie… Ciekawy posąg obok ni to Matka Boska , ni to Matka Buddy , a może to Matka Polka… no ite drzwi z masy perłowej - rewelacja , do tego te tuk-tuki takie fajne , z nosami..
Autobus do Tak przez Sukhothai był o 13:30 więc pół godziny czasu na zebranie myśli. Busów stąd w każdą ze stron jest pełno , co chwila coś jedzie , np. do Bangkoku ze 36 busów dziennie od 255 batów – 2 klasa , do 380 batów VIP – tak czy siak jedzie się planowo 6 – 7 godzin , czyli raczej koło ośmiu..
Podstawa to być mnichem , nie dość , że nikt obok ciebie nie może siąść w autobusie i masz wydzielone pół wagonu dla siebie , to do tego na dworcu masz wydzielone miejsce w poczekalni , by nikt Ci nie przeszkadzał w medytacjach…
Oki o 13:30 odjechaliśmy tym pięknym Mercedesem z lat sześćdziesiątych i po 70 minutach dotarliśmy do celu , bo była piękna dwupasmówka , jakich w Polsce mało , a widoki poza okno: spoko zieleń , pustki , drzewa , ludzi i samochodów raczej mało…
W Sukhothai dworzec na obrzeżach: poszedłem z buta przez tę wieś i coś trafiłem: guesthouse 4T po 400 batów z placem zabaw , nibybasenem , knajpą , Wi-Fi , klimą i ciepłą wodą w domkach , bo to coś na kształt pola kampingowego. Gość podrzuca nas jakimś dziwnym sprzętem , czymś na kształt motorka z paką z przodu co 30 lat temu meble woziła z Emilki do domu – my jako te meble , jakoś jedzie , dojechalim…
Spoko da się żyć , chociaż Pola basenu nie zobaczy… dna nie widać mimo że głębokość brodzika max. 50 cm….
Idziem na spacer na nowe miasto… Nie ma nic oprócz rzeki Yom i kilku nieciekawych budynków. Jacyś dziwni goście się wygibują w środku parku do podstawionej muzyki i wodzireja – to dość modne tu aerobiki publiczne freewerowe. Podobne były i w Indonezji i w Malezji. Pani u której jemy obiad ma na sznurku z kilo wędzonej polędwicy , którą wkraja w plasterkach do zamawianych u niej potraw – chcemy kupić tak ze 30 deko… ale Pani oporna nie chce sprzedać , mimo że proponujemy jej krocie.
Nagle – plac zabaw jak z bajki: super zabawki: huśtawki , bujaki , cudaki , część na betonie , część na chodniku , no ale są.. Pola bawi się z godzinę. Wracamy , bo ciemno.
Nagle dziwy: wzdłuż ulicy idzie jakiś gość z mini słoniem – takim ze 140 cm w kłębie; stają słoń zjada pół palmy rosnącej przy rzece , gość obok kupuje pepsi i idą dalej ….
Potem kolejne dziwy inny gość z innym słoniem idą w druga stronę: za 20 batów można nakarmić słonika , za darmo robić foty. No cóż jaki kraj takie zwierzaki… Karmimy , robimy foty , pan i jego słoń idą sobie dalej wzdłuż ulicy…. A miało tu być spokojnie... Idziemy spać jutro stare miasto i jazda nocą do Pattaya z przesiadką w Bangkoku…