Lopburi – Phitsanulok
Rano Ania była zła , bo zamiast obiecanego masażu miała na głowie dwójkę dzieci: jedno które spać nie zamierzało iść i drugie które spało jak nieprzytomne zajmując trzy czwarte łóżka i chrapiąc donośnie. Spać nie mogła , bo w głowie miała burzę w temacie nowych pomysłów na życie.
Pociąg był o 13 , na dworzec dotarliśmy o 11:30 , więc mieliśmy półtorej godziny wolnego , co wykorzystaliśmy na spacer po ruinkach i kolejną wizytę u małp.
Pociąg jakaś super rakieta – do Phitsanulok jedzie tylko 3 godziny , składa się z 3 klimatyzowanych wagonów z lotniczymi siedzeniami , ma numerowane miejsca , dają darmo jeść i pić , ale za to bilet kosztuje 393 baty. Na pociąg jakim jechaliśmy wczoraj bilet kosztuje około 60 batów , ale pociąg jedzie planowo 6 godzin i o miejsce siedzące ciężko.
Pola złapała drzemkę , Ania dalej rozprawiała o pomysłach na życie , a ja uzupełniałem wpisy pamiętnikowe. Dojechaliśmy spóźnieni tylko 20 minut , czyli jak na tajlandzkie możliwości – to tak jakby ze 20 minut przed czasem.
Hotel Lithai wzięliśmy z przewodnika – cena 460 batów , przyzwoity ze śniadaniem serwowanym aż do 14. Spacer na miasto pokazał , że poza rzeką z urwistym brzegiem i kilkoma watami do których udamy się jutro nic w tym mieście nie ma , oczywiście poza wielkim upałem. Zrobiło się ciemno , więc do hotelu spać. Ania zaliczyła jeszcze wizytę u fryzjera. Jutro do Sukhothai.