Bangkok – part 3
Znowu zaspaliśmy – śniadanie zjedliśmy o 11:15 , przedłużyliśmy nocleg i zmieniliśmy plany jutro jedziemy do Ayutthaya. Dziś zaczynamy od niesamowitego kompleksu Wielki Pałac + Świątynia Szmaragdowego Buddy – Wat Phra Kaew. Wjazd 350 batów – warto. Świątynia jest niesamowita i kryje w sobie największą tajską świętość – czyli mały kilkudziesięciocentymetrowy posążek buddy wykonany z jadeitu pochodzący w około I wieku p.n.e. pewnie z Indii. Przebył ciekawą drogę był na Cejlonie , w Kambodży , w Tajlandii , w Laosie i od 1779r. znowu w Tajlandii , a od 1782 r. na obecnym miejscu. Posąg usadowiony jest na wielkim złotym tronie i generalnie złota , pięknych kamieni i cud widoków tam nie brakuje. Nogi nieprzyzwyczajone się pocą w długich nogawkach – ostatni raz długie spodnie miałem w Melbourne. Ale cóż – łazi się i podziwia tę misterię. Potem piechotką na Złotą Górę – na szczycie której usadowiono kolejną świątynię Wat Saket z 1800r. Wchodzi się na nią po schodach w kształcie serpentyny wijącej się wkoło góry , schodzi się podobnie tylko , że po innej serpentynie. Na szczycie około 80 metrów wyżej – jest wielki złoty dzwon , w ogóle pełno tu gongów i innych brząkadeł , jest też taki mały budda z którego tryska święta woda – chodzi się dokoła , pisze marzenia , daje parę batów i się one spełniają.
Potem piechotką do Wat Traimit , czyli kolejnego buddy , tym razem całego ze złota. Jest to największy na świecie posąg z tego kruszcu – ma około 750 lat , 3 metry wysokości i waży 5,5 tony. Jest już po 17 , więc oglądamy tylko świątynie z zewnątrz. Może jutro przed wyjazdem jeszcze uda się tu wrócić. Niedaleko stąd do dworca Hua Lam Phong , stąd jutro mamy odjechać , a dziś się kryjemy przed wielką burzą , przeczekując ją jedząc obiad. O 18 megafony puszczają jakąś pieśń , wszyscy wstają , chwilę stoją i potem życie toczy się dalej. Wczoraj było podobnie w parku. Widać taki zwyczaj. Do obiadu piwa nie będzie – od 18 dziś do 24 w jutro – prohibicja , bo wybory. Uuuu. Do Ayutthaya bilet kosztuje 20 batów pociąg jedzie 1,5 – 2h to ok. 75 km drogi a pociągów jest ze 20 dziennie , gorzej , że wszystkie wagony 3 klasy więc może być ciężko o miejsce siedzące. Zobaczymy jutro.
Dziś wsiadamy w metro i jedziemy na Patpong. Metro supernowoczesne , czyste i bezpieczne – bramki na wejściu , kontrola bagaży itp. Linia jest jedna , ma 16 stacji a dworzec jest jedną z jego pętli , druga jest w okolicy dworca autobusowego. Cena za przejazd zależy od długości trasy – my jedziemy 2 stacje – bilet 18 batów – bilet to żeton magnetyczny , którym otwiera się bramkę na wejściu i bramkę na wyjściu. Dobry patent.
Patpong to nocny bazar i kolejne centrum rozpusty , ale dziś to przeraźliwe pustki – wiadome prohibicja. Jakieś panie gimnastykują się w skąpych strojach na barze , tańczą przy rurce , ale prawie nikt ich nie ogląda. Panie potrafią wykonywać różne sztuki – zwane tu pingpong show. Chodzimy w tą i z powrotem po tych dwóch uliczkach , u jednej z pań na ulicy udaje mi się kupić piwo – jest prohibicja więc cena zamiast 50 wynosi 100.
Zaczyna padać , więc w tuk-tuka i za 150 do hotelu. Drogo , ale pada. Jeszcze tylko mała przechadzka po Khao San – jakoś tak też smutno i cicho , ale przynajmniej coś się dzieje. Jutro Ayutthaya.
Jeszcze tradycyjnie w stolicy o walucie: banknoty 1000 , 500 , 100 , 50 i 20 batów , monety 10 , 5 , 2 i 1 bat oraz 50 satangów / tylko w supermarkecie /. Wszystkie z podobiznami króla. Banknoty niezaładne , monety – fajne , bo małe.