P.S. Wejście powtórzone w dniu 29.04.2018 z Anią i Polą w ramach wyjazdu: Majówka w Ukrainie i Mołdawia. Szczegóły tu: http://genek.geoblog.pl/wpis/232177/howerla-najwyzszy-szczyt-ukrainy-jest-nasza
CZARNOHORA 03.09 - 12.09.2004r.
03.09.2004r. piątek
W czwartek Geń kupił bilety na bus do Lwowa po 75 zł , 200 UAH po 0,74 zł/szt , w piątek zrobiliśmy zakupy: puszki , zupki itp i o 21.30 zgodnie z planem wyruszyliśmy prawie pełnym polskim busem do Lwowa. Ań śpiochał , Geń pił browary , na granicy był luz i ok. 6.00 po przestawieniu czasu dobiliśmy na miejsce koło opery.
04.09.2004r. sobota
Doszliśmy z buta do dworca. Trochę niewyspani kaczylismy po dworcu popijając kawkę, zostawiając bagaże w przechowalni po 4 UAH od sztuki dostając w zamian fajne , aluminiowe żetony średnicy co najmniej 7 cm , kupiliśmy bilety do Jasinii na 15.00 na pociąg do Rachowa wagon zagalnyj za 7,24 UAH/os. Kupiliśmy bilety na tramwaj nr 7 po 0,5 UAH i podjechaliśmy na Cmentarz Łyczakowski , wjazd 3 UAH/os , zobaczyliśmy groby wielkich Polaków oraz odnowiony Cmentarz Orląt Lwowskich , gdzie było pełno polskich wycieczek – cmentarz ok. – bardzo podobny do Monte Cassino. Potem przeszliśmy przez rynek , nikt nie grał na ławeczkach w warcabki , trafiliśmy do znanej knajpki , gdzie posililiśmy się czanachami, browarem Lwowskim, pielmieniami, sałatkami i czajem , potem na bazarze Ań kupił drewniane łyżkę i widelec, przeszliśmy koło politechniki , kupiliśmy parę piwek na drogę i w pociąg. W pociągu kanarzyca sprzedawała gazety po 0,5 UAH oraz browary za 2,5 UAH. W wagonie kłęby niesamowite , biło jak cholera , najmniej wbrew pozorom w kiblu bo tam było otwarte okno. Po 1,5 jazdy zrezygnowaliśmy i daliśmy w łapę po 10 UAH i przeszliśmy do wagonu płatkartnego , który był w zupełności pusty od razu poszliśmy spać , wstaliśmy o 23 i o 23.25 wysiedliśmy w Jasienii. Tu poszliśmy spać w namiocie tuż obok dworca – pilnował nas cieć , co normalnie pilnuje tartaku. Spało się bardzo dobrze.
05.09.2004r. niedziela
Wstaliśmy przez nikogo nie niepokojeni o 11.30. Ań zaczął zwijać graty , a Geń poszedł na dół do miasta po zakupy , sklepy były 2 przy głównej drodze – w sklepach są knajpy. Geń zrobił zakupy. Do Ania przyszło 3 dziadów i trza było z nimi wypić piwko. Potem wróciliśmy do sklepu – coś zjedliśmy i wypiliśmy. O 14.00 wyruszyliśmy w drogę. Mieliśmy mapę i GPS , ale nie mieliśmy sił i nie byliśmy zaaklimatyzowani , więc szliśmy powoli. Ścieżka w góry była za dworcem. Po paru godzinach drogi podchodzenia w górę dotarliśmy do polany Stana pod Szesą na ok. 1200 m npm. Tu było kilka fajnych drewnianych chatek pasterskich. Jedna z nich była zamieszkała. Przyszedł gość , wskazał chałupę , w której możemy spać i rozpalił ogień w piekle będącym w środku chaty. Zrobiła się straszna zadyma , potem dym poszedł w cholerę i dało się tam wejść , spaliśmy na pryczy wyściełanej sianem. W nocy trochę wiało , ale ogólnie ok. Romantyzm na full , tylko sił było brak… Siły miał natomiast myszak , który pojawił się w nocy , szeleścił papierem i obudził Ania.
06.09.2004r. poniedziałek
Wstaliśmy ok. 10.00 Podziwialiśmy widoki , słońce ładnie świeciło , specjalnie nam się nie spieszyło i w dalszą drogę wyruszyliśmy dopiero o 13.00 , po drodze zaliczając fajny bal i mycie w wodzie ze strumienia o temperaturze ok. 3oC. Po ok. 1,25 h dotarliśmy do następnej polany. Nie chciało nam się wchodzić w górę , na Petrosa , chcieliśmy natomiast popuścić , poszliśmy więc zboczem i to się zemściło. Po ok. 1 h zgubiliśmy drogę i wpakowaliśmy się w jakąś polanę bez wyjścia. W dół nam iść się nie chciało , w górę się nie dało , w bok były z kolei straszne chaszcze i urwisko. W końcu się zdecydowaliśmy popuścić , ale Ania fartem wynalazła drogę w las , w bok , poszliśmy nią i wkrótce dotarliśmy w kolejne chaszcze , jakieś krzaczory , co zmieniły się w dwumetrową kosodrzewinę. Zaczęło brakować sił , by przebijać się przez ten Sajgon. Na szczęście co parę metrów widoczność zapewniały głazy. Po około 1,5 h przedzierania się wyszliśmy cały podrapani i zmęczeni na zbocze jakiejś góry. Okazało się , że to Petros 2020 , którego zdobyliśmy po jakiejś kolejnej godzinie. Widoki wynagrodziły trudy. Na szczycie spotkaliśmy 2 Ukraińców. Zejście bardzo strome , dotarliśmy do krzyżówki pod Howerlą na ok. 1500. Tu spotkaliśmy parę Polaków – trochę cieci. Gość wypłoszył tubylców , którzy mieszkali ok. 5 min niżej , gdy szedł po mleko i Geń jak tam poszedł to mleka dla Ania nie dostał. Korzyść z nich to piekło , przy którym posiedzieliśmy. Ciecie poszli spać – rano mieli wstać. My trochę pogadaliśmy i zmęczeni tez poszliśmy spać. W nocy trochę wiało. Browar się skończył i zostało tylko trochę wódki.
07.09.2004r. wtorek
Okazało się , że ciecie miast wstać o 7 wstali o 10 i wyszli w góry o 11.30. My wyszliśmy o 12. Słońce cały czas świeciło. Znaleźliśmy dobry skrót ścieżką i dogoniliśmy cieci , którzy szli drogą. Przy wstępie do parku były ruiny i tabliczka. Podchodząc pod Howerlę spotkaliśmy polską ekipę – 8 osób z Krakowa , idącą w przeciwną stronę. Szczyt 2061 zdobyliśmy po 3h podchodzenia. Tu były kłęby ukraińskie ze schroniska Zaroślak , wmurowana konstytucja , parę słupów , miejsce na zostawianie hrywien , itp. gadżety. Schodząc z Howerli zdobyliśmy kolejno: Breskuł 1911 , Pożyżewską 1822 oraz Dancerz 1850. Ań poszedł trawersem i się zgubił. Geń czekał przy słupku przedwojennej granicy polsko-czechosłowackiej nr 34. Minęło nas 4 Ukraińców. Poszliśmy za nimi zboczem Turkuła 1932 nad Jezioro Niesamowite , którego z góry wcale nie było widać. Tu Geń znalazł źródełko z super wodą – Ukraińcy chlali wodę z jeziora. Noc była ciepła , chociaż trochę wiało.
08.09.2004r. środa
Wstaliśmy o 7.30. Wypiliśmy herbatkę i o 9.45 wyszliśmy w dalszą drogę , ok. 45 min za Ukraińcami. Pogoda była nieciekawa. Chmurwy na niebie , ale turyści – optymiści wierzyli w jej poprawę. Widać było niewiele. Przeszliśmy najpierw zboczem Rebry 2001 – widząc Gutina 2016 i jeziorko pod nim , potem zboczem Brebenieskuła 2037 – nic nie widząc , nawet siebie nawzajem. Ok. 12.00 zaczęło padać. Grad i inny lejwoda padał 2h aż do zejścia ze słupka 18. Szybko minęliśmy Munczel 1999 , Dzembronię 1880 , szczyt bez nazwy 1870 i skręciliśmy w lewo na Smotrec. Było ciemno , więc Popa Iwana 2022 z ruinami obserwatorium nie widzieliśmy. Spotkani po drodze Polacy poradzili nie iść przez Smotrec , tylko skręcić w prawo i go obejść. Po ok. 1h drogi mieliśmy spotkać opuszczoną chatę. Tak też zrobiliśmy. Minęliśmy ruiny - nawet nie wiedząc kiedy zboczyliśmy z drogi i zamiast iść na północ poszliśmy na południe. Spotykając chałupę myśleliśmy , że to ta o której mówili ci Polacy - co uśpiło do reszty naszą czujność. Lejwoda ustąpił , a my brnęliśmy dalej przez łopiany wzdłuż strumienia do Szybene , zamiast do Dzembronii. Dopiero , gdy trafiła się tabliczka z nazwą strumienia upewniliśmy się w naszym popuszczeniu. Lejwoda dawał się we znaki. Ań przysiadł w strumieniu mocząc polar , Geń wyglądał w rozdartym , pomarańczowym , przeciwdeszczowym płaszczyku jak strach na wróble. Liczba mokrych rzeczy rosła… Po wielu godzinach marszu / ok. 35 km od Jeziora Niesamowitego / dotarliśmy do leśniczówki. Tu gość nam powiedział , że wiocha jest 2,5 km stąd i trza iść wzdłuż Czeremoszu. Nagle z lasu wyszła fajna baba - Maruszka , co w szaleńczym tempie / chyba z 7km/h / doprowadziła nas do swojej drewnianej chaty. Okazało się , że możemy u niej spać. Byliśmy bardzo zmęczeni. Chata była bardzo trolerska. Dziad o imieniu Wasilij w jakimś pomieszczeniu jak z zamku Gargamela gotował i suszył grzyby. Baba pościeliła wąskie łóżko i poszliśmy spać w komórce. Wszystko było mokre. Rozwiesiliśmy ciuchy , zeżarliśmy jedzonko z grzybów i makaronu przygotowane przez naszą panią i poszliśmy spać na podwójnego supła , bo ciepło nie było…. Później się okazało , że tej nocy spadł śnieg …. pierwszy w górach tej zimy…….
09.09.2004r. czwartek
Zamiast o 6.00 wstaliśmy o 8.00, bo o 6.00 był straszliwy wypizd i kozica. O 8.00 gospodyni nakręciła wraz z dwoma sąsiadkami – Lenami imprezę. Lała się własnej roboty nalewka oraz browary kupione m.in. przez Leny , które zamiast iść doić krowy poszły po browary. Ok. 10.00 mąż jednej z nich przyszedł po Wasilija i razem z jeszcze jednym kolegą , co z nami pił , poszli znaczyć drzewa. My poszliśmy znowu spać. Pani z oporami wzięła 20 UAH z danych jej 60 i poszła do tyry. W chacie zostaliśmy sami. Ledwo wstaliśmy na bus o 14.00 – lejwoda był cały czas , ciuchy słabo przeschły. Wiocha , typowo huculska z drewnianymi chatami sprzed 50 lat , była odgrodzona od reszty Ukrainy szlabanem , którego pilnował wartownik. Do nas się nie czepiał. Bus był magiczny , 30 km wybojami do Werchowyny jechał 1,5h. W Żabie zjedliśmy obiadek w knajpie na dworcu – kurę i pierogi + browar i trafiliśmy do turbazy przez wiszącą kładkę nad Czeremoszem. Turbaza – to takie miejscowe sanatorium , strasznie trolerskie , kibel , szafy z zamknięciami na korki po butelkach , itp. Rozwiesiliśmy ciuchy i poszliśmy w miasto. Okazało się przereklamowane – nic w nim nie było , poza drogami w trzy strony: na Kosów , na Worochtę i na Szybene. Trochę nagumowanych worów , fajna cerkiew , nowa zielona szkoła , kilka drewnianych chat i trzy knajpy na krzyż. W jednej z knajp szykowana była wyżera dla grupy Polaków – co będą spać w naszej turbazie. Udało nam się dostać do środka i zamówić to co oni. Nadjechali – 16 osób z Gdańska , co jeździli wypożyczonymi kierowcą i busem po Rumuńskich górach - Fagaras i Bucegi , a teraz szykowali się na Popa Iwana. Fajni ludzie , zagadali z nami i powieźli do turbazy. Tu chciałem wziąć prysznic – ale kran został mi z ręku i zostałem poparzony cieczą.
10.09.2004r. piątek
Zwinęliśmy się o 10.30 – baba wzięła za nocleg 30 UAH/os w łapę. W knajpie na dworcu Ania zjadła pierogi , a Geń wypił parę piw. Bus marki Iveco o 11.45 zawiózł nas przez Worochtę do Iwano-Frankowska. Na miejscu był o 14.30. Kupiliśmy bilety do Lwowa na 16.25 i poszliśmy szybko na rynek. Po drodze kupiliśmy hot-dogi W centrum jest pomnik Mickiewicza , fajny kościół ormiański , ratusz i pomnik dwóch mędrców z książką. Na bus ledwo zdążyliśmy – miejsc siedzących już nie było. Ań fartem jedno znalazł – Geń się roił z kłębami. Takim sposobem ok. 20.00 dotarliśmy do Lwowa na dworzec Stryjewskij. Do Warszawy nie chciało nam się jechać , a bus do Przemyśla był o 21.20. Bilety po 32 UAH/os. Poszliśmy do baru na: czanachy, pielmieni , piwka i winko Aksamit. W sklepie Geń kupił 2 flaszki wódki, 2 flaszki winka oraz browary Slavutycz. Bus był w miarę pusty , ale i tak stał na granicy ze 4h. Trza było rzeczy brać w ręce i przynosić do kontroli. Celniki cofnęli jednego gościa , bo miał za dużo cygarów. Inny gość miał hełm i żelazko. Tego jednak celniki puścili. W Przemyślu byliśmy o 2.45 , po zmianie czasu godzinę wstecz. Udało nam się znaleźć hotelik w budynku dworca. W nim czekał na nas malutki pokoik za 25 zł/os.
11.09.2004r. sobota
Wstaliśmy o 10.00 , zostawiliśmy graty u baby i poszliśmy na miasto. Miasto OK. Widzieliśmy zamek z basztą i teatrem fredrowskim, katedrę z biskupem Pelczarem , kościół przekazany greko-katolikom , zjedliśmy po kebabie, potem poszliśmy na bazar z ciuchami i sprzedaliśmy 200 UAH za 134 zł. O 14.00 miał być pociąg do Warszawy przez Leżajsk , ale się opóźnił ponad godzinę. Na szczęście był bus o 14.30 do Stalowej Woli przez Leżajsk - 80 km. O 16.00 bus dojechał. Geń pił piwko Leżajsk na rynku , a Ań poszedł do baby , co opiekuje się cmentarzem żydowskim i zobaczyła grób cadyka - zostawiając mu karteczki z życzeniami. O 18.10 wsiedliśmy w bus do Rzeszowa. W Rzeszowie wybraliśmy bus z Jasła , zamiast pociągu z Zagórza. Podjedliśmy jeszcze w przydworcowym barze. Bus przez Lublin odjechał o 21.20.. Kierowca robił co mógł , by do Warszawy dojechać na 5.00.
12.09.2004r. niedziela
O 6.00 byliśmy w domu. Na 9 nocy: 2 w podróży , 2 w hotelach , 1 na kwaterze , 1 w szałasie , 3 w namiocie. Koszt około 800 zł/2os. , w tym: ok. 380 zł – przejazdy , 110 zł – noclegi , reszta – żarcie , picie i pamiątki.